poniedziałek, 17 października 2016

Jeść nie dali, pić nie dali. Żyć miłością nam kazali...

Tytuł zupełnie nie związany z tematem, po prostu w busie cały czas mi chodziła ta "przyśpiewka".


Po pierwsze - przeżywam nieustanny szok (jak by to powiedział pan O. "dysonans poznawczy"). Moja pewność siebie w kwestii komunikacji, tak długo budowana w szkole, przeżywa tutaj nieustanne robienie sobie z dupy jesieni średniowiecza.

Ucz się angielskiego - mówili.
To język całego świata - mówili.

Kłamali.

Od samego przyjazdu moja wiara w to, że znając angielski i porozumiewając się w tym języku na poziomie C2 w każdej sytuacji, w każdym miejscu, z każdym człowiekiem na świecie dam sobie radę drastycznie maleje.

Jakie ma znaczenie to, że jestem w stanie wszystko powiedzieć i zrozumieć, skoro rozmówca porozumiewa się po angielsku na poziomie A1 albo niższym?

I co? Dogadałam się?
No średnio...



Po drugie - ważniejsze.
Wycieczka do Matery.

Wyjazd miał być o 9, ale Włochy ciągle mi pokazują, jak bardzo tutaj czas nie ma znaczenia.
Wyjechaliśmy o 10.

Na wycieczce postanowiłam nie "kisić się" we własnym sosie, tylko poznać trochę ludzi.
Poznałam dwie przeurocze Turczynki (z czego jedna nie mówi po angielsku - patrz "Po pierwsze"...) i dziewczynę z Wysp Kanaryjskich (która ledwo zna angielski - ponownie patrz "Po pierwsze"...).

Poznałam też wolontariusza z W&R, które te wycieczkę organizowało - C.
Przesłodki człowiek.
Poznałam go, jak stałam z dwoma innymi Polakami, przyszedł i się przedstawił. Każde z nas powiedziało swoje imiona, a kiedy ja powiedziałam swoje spytał tylko "Magda? From Poland? Szczecin?!"
Kiedy potwierdziłam, rzucił mi się na szyję.

Okazało się, że był w Szczecinie na Erazmusie.

Jak tylko łapałam jakąś zawiechę, to podchodził, pytał czy wszystko ok, próbował rozśmieszać.
Człowiek-petarda, ma niezrównane pokłady energii.

Kiedy po zwiedzaniu poszliśmy do klubu, troszkę wypiłam, potańczyłam (ANDIAMO A COMANDARE ♥) i zachciało mi się szluga (TO NIC, ŻE DWA DNI TEMU RZUCIŁAM). Wyszłam przed klub, "pożyczyłam" szluga, skończyłam palić i przed klub wyszedł C.
Podszedł, spytał czy wszystko ok, czy nie chcę zostawić plecaka przy DJce, bo to ich znajomy i pilnuje rzeczy. Powiedziałam, że nie mam siły już tańczyć, więc nie będzie mi już plecak przeszkadzał. 
C. powiedział, że on też nie ma siły i idzie na kebsa, tylko idzie po portfel na DJkę. Jak wrócił, spytał, czy nie mam ochoty iść z nim.
No to poszłam.

W kebabowni spytał, czy chcę wodę. Powiedziałam, że nie.
Przyniósł mi wodę i kawałek pizzy xD
Zjedliśmy... pogadaliśmy...

Gadaliśmy o tylu tematach, że aż ciężko mi przejść przez wszystkie tematy w sposób uporządkowany. Skakaliśmy z tematu na temat.

Marihuana, jego skauci, homoseksualiści, Erazmus, paszteciki, Pogoń Szczecin, definicja męskości, płacz, aborcja, referenda, miasta w Polsce, jego skauci (wiem, że drugi raz), firma jego ojca, publiczna służba zdrowia we Włoszech, papierosy, jego przyszłość...

Jest strasznie dobrym i inteligentnym człowiekiem.
I wrażliwym.

Cieszę się, że taka osoba stanęła na mojej drodze.
Jeden z najcieplejszych ludzi, jakich tutaj poznałam.

Pewnie już go więcej nie spotkam, ale jak wysiadaliśmy i pożegnałam się (po prostu powiedziałam głośne "Ciao") z drugiego końca parkingu krzyknął do mnie "Ciao, Magda!"
Aż mi mordkę w podkówkę wykrzywiło C:

Aż żal, że mam mordę jak lej po bombie, bo he's so in my type.

niedziela, 9 października 2016

Początek nowego

Stało się.

Stało się to, czego z jednej strony najbardziej się bałam, a z drugiej strony to, czego od dawna chciałam.

Jestem we Włoszech :)


W środę przyleciałyśmy z A. i M. do Bari. Z lotniska odebrał nas D., z którym A. rozmawiała przed wyjazdem. Przywiózł nas do mieszkania i... na początku byłyśmy przerażone. Mieszkanie wyglądało strasznie. Brudne, zapuszczone... brak słów.
Do 21 załatwiałyśmy formalności związane z wynajmem, a o 23 przyszedł D. zabrać nas na przywitalne piwo. Styrane jak konie po westernie poszłyśmy.

Zabrał nas do Tropicany, gdzie we trzy przeżyłyśmy szok. 
Włoska idea imprezy to stanie pod klubem z piwem i rozmawianie. Tak powiedział nam D. i to właśnie zastałyśmy pod Tropicaną.
Wypiłyśmy dwa piwka i poszłyśmy do domu, bo oczy nam się zamykały i zasypiałyśmy na stojąco.

Następnego dnia pojechałyśmy do Agenzia Entrate, żeby załatwić sobie codice fiscale (coś w rodzaju polskiego NIP-u), skąd znowu odebrał nad D. i pojechałyśmy załatwiać światło do mieszkania, po czym załatwiłyśmy sobie butlę gazową. Jak gość od gazu wyszedł, od razu poszłyśmy wykupić sobie włoskie numery telefonu. I od tego momentu życie stało się prostsze - NARESZCIE INTERNET.

Nie jestem jakimś elektronicznym freakiem, wytrzymałabym ten czas bez netu bez trudu, gdyby nie to, że nie mogłyśmy sobie w razie problemu sprawdzić ani tego, jak jeżdżą autobusy, ani sprawdzić trasy, ani w razie czego sprawdzić jakiegoś słówka, żeby się porozumieć z ludźmi. 


Wczoraj byłyśmy w IKEI, dziewczyny nakupiły sobie pościeli, lampek, poduszek... ja uznałam, że nie jest źle. Poduszki tutaj dupy nie urywają, ale śpi mi się dobrze, więc nie ma po co niepotrzebnie wydawać pieniędzy. Kupiłam tylko koc (będę go używać jako narzuty na łóżko, a drugi taki sam idzie w paczce) i dywanik pod nogi, bo mimo tego, że wysprzątałam wszystko i wymyłam podłogi, dalej troszkę mnie brzydzi idea stawania gołą stopą na podłodze. A rano jak wstaję, to muszę stanąć na podłodze, żeby znaleźć kapciuchy, które jak zawsze są każdy w inną stronę i w innym kącie :D

A dzisiaj dziewczyny pojechały do IKEI oddać prześcieradła, bo kupiły za duże, a ja zostałam w domu i posprzątałam do końca kuchnię. I teraz sobie siedzę... :)



Samo mieszkanie nie jest złe. Najgorsze było pierwsze wrażenie, ale teraz, jak już wszystko poukładałyśmy po swojemu, nawet mi się tu podoba. Dziewczyny mają o wiele większe pokoje od mojego, ale nie przeszkadza mi to. Przede wszystkim dlatego, że pokój M. jest ślepy, a A. jest przy drodze, więc jest troszkę hałasu. Poza tym mam najmniej rzeczy, więc to wyjście wydaje się najrozsądniejsze. Zresztą ten pokój jest tylko niewiele mniejszy od mojego pokoju w Szczecinie.
Martwi mnie jedynie ilość miejsca w szafie. Idą do mnie dwie duże paczki pełne ubrań i nie wiem, jak dam radę je pomieścić :D

Ale to jest problem dla Jutrzejszej Madzi.
Dzisiejsza Madzia jest najedzona, ma Internet, ma wygodne łóżeczko (jak to powiedziały dziewczyny, mam najmniej wyruchany materac :D) i popija sok z liczi. 
Dzisiejsza Madzia jest szczęśliwa, że tu jest :)