Tytuł zupełnie nie związany z tematem, po prostu w busie cały czas mi chodziła ta "przyśpiewka".
Po pierwsze - przeżywam nieustanny szok (jak by to powiedział pan O. "dysonans poznawczy"). Moja pewność siebie w kwestii komunikacji, tak długo budowana w szkole, przeżywa tutaj nieustanne robienie sobie z dupy jesieni średniowiecza.
Ucz się angielskiego - mówili.
To język całego świata - mówili.
Kłamali.
Od samego przyjazdu moja wiara w to, że znając angielski i porozumiewając się w tym języku na poziomie C2 w każdej sytuacji, w każdym miejscu, z każdym człowiekiem na świecie dam sobie radę drastycznie maleje.
Jakie ma znaczenie to, że jestem w stanie wszystko powiedzieć i zrozumieć, skoro rozmówca porozumiewa się po angielsku na poziomie A1 albo niższym?
I co? Dogadałam się?
No średnio...
Po drugie - ważniejsze.
Wycieczka do Matery.
Wyjazd miał być o 9, ale Włochy ciągle mi pokazują, jak bardzo tutaj czas nie ma znaczenia.
Wyjechaliśmy o 10.
Na wycieczce postanowiłam nie "kisić się" we własnym sosie, tylko poznać trochę ludzi.
Poznałam dwie przeurocze Turczynki (z czego jedna nie mówi po angielsku - patrz "Po pierwsze"...) i dziewczynę z Wysp Kanaryjskich (która ledwo zna angielski - ponownie patrz "Po pierwsze"...).
Poznałam też wolontariusza z W&R, które te wycieczkę organizowało - C.
Przesłodki człowiek.
Poznałam go, jak stałam z dwoma innymi Polakami, przyszedł i się przedstawił. Każde z nas powiedziało swoje imiona, a kiedy ja powiedziałam swoje spytał tylko "Magda? From Poland? Szczecin?!"
Kiedy potwierdziłam, rzucił mi się na szyję.
Okazało się, że był w Szczecinie na Erazmusie.
Jak tylko łapałam jakąś zawiechę, to podchodził, pytał czy wszystko ok, próbował rozśmieszać.
Człowiek-petarda, ma niezrównane pokłady energii.
Kiedy po zwiedzaniu poszliśmy do klubu, troszkę wypiłam, potańczyłam (ANDIAMO A COMANDARE ♥) i zachciało mi się szluga (TO NIC, ŻE DWA DNI TEMU RZUCIŁAM). Wyszłam przed klub, "pożyczyłam" szluga, skończyłam palić i przed klub wyszedł C.
Podszedł, spytał czy wszystko ok, czy nie chcę zostawić plecaka przy DJce, bo to ich znajomy i pilnuje rzeczy. Powiedziałam, że nie mam siły już tańczyć, więc nie będzie mi już plecak przeszkadzał.
C. powiedział, że on też nie ma siły i idzie na kebsa, tylko idzie po portfel na DJkę. Jak wrócił, spytał, czy nie mam ochoty iść z nim.
No to poszłam.
W kebabowni spytał, czy chcę wodę. Powiedziałam, że nie.
Przyniósł mi wodę i kawałek pizzy xD
Zjedliśmy... pogadaliśmy...
Gadaliśmy o tylu tematach, że aż ciężko mi przejść przez wszystkie tematy w sposób uporządkowany. Skakaliśmy z tematu na temat.
Marihuana, jego skauci, homoseksualiści, Erazmus, paszteciki, Pogoń Szczecin, definicja męskości, płacz, aborcja, referenda, miasta w Polsce, jego skauci (wiem, że drugi raz), firma jego ojca, publiczna służba zdrowia we Włoszech, papierosy, jego przyszłość...
Jest strasznie dobrym i inteligentnym człowiekiem.
I wrażliwym.
Cieszę się, że taka osoba stanęła na mojej drodze.
Jeden z najcieplejszych ludzi, jakich tutaj poznałam.
Jeden z najcieplejszych ludzi, jakich tutaj poznałam.
Pewnie już go więcej nie spotkam, ale jak wysiadaliśmy i pożegnałam się (po prostu powiedziałam głośne "Ciao") z drugiego końca parkingu krzyknął do mnie "Ciao, Magda!"
Aż mi mordkę w podkówkę wykrzywiło C:
Aż mi mordkę w podkówkę wykrzywiło C:
Aż żal, że mam mordę jak lej po bombie, bo he's so in my type.