Choć tytuł przewrotnie przywołuje piosenkę o radości, ten wpis zdecydowanie o szczęściu opowiadał nie będzie.
Wręcz przeciwnie.
Będzie o jednym z najgorszych dni w moim życiu.
9.11.1954 - 8.05.2015
Godzina 6.15
Ja dowiedziałam się o 7.30
Spodziewaliśmy się tego wszyscy. Rak w końcu wyniszczał go od jakiegoś czasu...
Lekarz dawał mu 2 miesiące. Przeżył półtorej.
Tak czy inaczej - spodziewałam się tego, ale i tak uderzyło mnie to jak rozpędzony tir. Przez prawie dwie godziny leżałam i ryczałam.
W poniedziałek był pogrzeb.
Mówiłam sobie "Nie lubisz płakać przy ludziach - nie rób tego. Wstrzymaj się. Wypłaczesz się po wszystkim".
Przejeżdżaliśmy przez skrzyżowanie, z którego widać miejsce, w którym pracował. I w ryk.
Przejeżdżaliśmy koło sklepu, w którym byłam z nim 3 miesiące temu, kiedy był jeszcze zdrowy. I w ryk.
Zobaczyłam ciocię. I w ryk.
Zobaczyłam miskę, do której wsypywał cukierki, kiedy ostatni raz u nich byłam. I w ryk.
Zobaczyłam balony, które kupił, żebym dmuchała je dla Lilki. I w ryk.
Zobaczyłam jego ulubiony fotel. Garaż. Altana. Hamak... wszystko w tym domu krzyczało. Wszystko przypominało mi o nim.
W trumnie niemal go nie poznałam. Własnego ojca chrzestnego.
Choroba strasznie go wyniszczyła. Ręce i twarz wychudła, brzuch ogromny. Skóra niemal przezroczysta.
Zanosiłam się płaczem. Nie potrafiłam się uspokoić. Jak wchodziliśmy na cmentarz, to złapał mnie taki atak płaczu, że niemal wypuściłam wieniec z rąk.
Już go nie ma.
To jest... nie do pojęcia.
Ale mimo wszystko cieszę się, że nie widziałam go w czasie choroby.
Dzięki temu zapamiętam go takiego, jaki zawsze był. Jaki był jeszcze 3 miesiące temu.
A teraz co...?
Jest już wolny.
Nie cierpi. Nie męczy się. Jest szczęśliwy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz