wtorek, 6 stycznia 2015

Koniec laby.




Ostatni dzień byczenia się w domu.

Ale może to i lepiej? 
W domu mało co zrobiłam... raz przeczytałam Całą-Wacinkiewicz i przerobiłam dokładnie Antonowicza. Mało...

Z jednej strony stresuję się piątkiem, bo kolokwium, bo przedmiot prowadzony przez P.Ł., bo chciałabym mieć dobre oceny, bo stypendium...
A z drugiej... meh. Nie chce mi się.

Madziowy dysonans.



Największe osiągnięcie ostatnich dni?
Uświadomiłam, ze w sumie za nikim się nie stęskniłam.

Z tymi, na których mi zależy starałam się utrzymywać kontakt.
W razie problemów się zniechęcałam, co z jednej strony źle, bo łatwo się poddałam. A z drugiej - czemu tylko ja mam się starać?


_________________________________________________________________________________

Na pingerze nadałabym temu wpisowi hasztaga.
#sny

Śniło mi się dzisiaj, że jestem w jakimś studiu nagraniowym. Za konsoletą siedział jakiś (let's be politically correct) Afroamerykanin, ja siedziałam za nim na czerwonej skórzanej kanapie (nie wiem, czemu wydaje mi się  to ważnym szczegółem). A przy mikrofonie stał Bruno Pelletier...

Jak skończył nagrania, to wyszliśmy stamtąd na spacer... 

Bardzo subtelny i romantyczny sen. Przydałoby mi się takich więcej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz