Ostatni dzień byczenia się w domu.
Ale może to i lepiej?
W domu mało co zrobiłam... raz przeczytałam Całą-Wacinkiewicz i przerobiłam dokładnie Antonowicza. Mało...
Z jednej strony stresuję się piątkiem, bo kolokwium, bo przedmiot prowadzony przez P.Ł., bo chciałabym mieć dobre oceny, bo stypendium...
A z drugiej... meh. Nie chce mi się.
Madziowy dysonans.
Największe osiągnięcie ostatnich dni?
Uświadomiłam, ze w sumie za nikim się nie stęskniłam.
Z tymi, na których mi zależy starałam się utrzymywać kontakt.
W razie problemów się zniechęcałam, co z jednej strony źle, bo łatwo się poddałam. A z drugiej - czemu tylko ja mam się starać?
_________________________________________________________________________________
Na pingerze nadałabym temu wpisowi hasztaga.
#sny
Śniło mi się dzisiaj, że jestem w jakimś studiu nagraniowym. Za konsoletą siedział jakiś (let's be politically correct) Afroamerykanin, ja siedziałam za nim na czerwonej skórzanej kanapie (nie wiem, czemu wydaje mi się to ważnym szczegółem). A przy mikrofonie stał Bruno Pelletier...
Jak skończył nagrania, to wyszliśmy stamtąd na spacer...
Bardzo subtelny i romantyczny sen. Przydałoby mi się takich więcej :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz